Tytuł oryginalny: Zichrojnes Tom 2
Autor: Jecheskiel Kotik
Tłumaczenie z języka jidysz: Agata Reibach
Wstęp i opracowanie: David Assaf
Redakcja naukowa tomu: Marek Tuszewicki
Redakcja wydawnicza: Małgorzata Grochocka
Recenzent: Joanna Nalewajko-Kulikov

Książka do nabycia w księgarni PWN »

Zachęcony sukcesem pierwszego tomu Wspomnień Jecheskiel Kotik szybko opublikował ich drugą część, zabierając czytelników w dalszą podróż po miastach i miasteczkach XIX-wiecznej strefy osiedlenia. Tym razem jednak nie jest to podróż sielankowa i sentymentalna. Wręcz przeciwnie – drugi tom jest przepełniony smutkiem, pesymizmem i silnym poczuciem życiowej klęski. Kotik opisuje w nim koleje swojego losu: wędrówki w poszukiwaniu godnego zajęcia i niepowodzenia. Historyczna wiarygodność i dokładność jego przedstawień jest w tomie drugim większa niż w pierwszym, co czyni ze Wspomnień Kotika jedyny w swoim rodzaju dokument historyczny.

Fragment audiobooka

Jecheskiel Kotik, Moje Wspomnienia, tom II,
tłum. Agata Reibach

Moja podróż do Białegostoku okazała się tak niezwykła i nawet jak na tamte czasy tak wyczerpująca, że zatrzymam się przy niej trochę dłużej. Kiedy zapytałem woźnicę, ilu pasażerów weźmie do budy, odpowiedział, że ośmiu. Osiem osób, a do tego towary: żelazne pręty, paczki, tobołki, wory i tym podobne! Zaproponowałem więc, że dam mu trzy ruble więcej, jeśli obieca, że nie zabierze aż tylu pasażerów. W przeciwnym razie moglibyśmy się w tej budzie udusić. Woźnica się zgodził.
Gdy ruszyliśmy, w wozie siedziało już sześć osób. Do tego istne morze towarów. O wygodnej podróży nie mogło być mowy. Czując, że zaraz się uduszę, mówię do woźnicy: – Co to znaczy? Zapłaciłem podwójnie, żebyście zabrali mniej pasażerów, nieprawdaż? Czy nie zapewnialiście, że będziemy podróżować w cztery osoby?
– Co chcecie? – odpowiedział lekko podenerwowany. – Czy waszymi rublami nakarmię moje trzy konie, żonę i szóstkę dzieci?
Zamilkłem. Po przejechaniu wiorsty, dosiadło się do nas k i l k o r o n o w y c h pasażerów. Gdy zaś dojechaliśmy do Wysokiego, oddalonego o sześć mil od Brześcia, siedzieliśmy w budzie, chwalić Pana, już w dziesięcioosobowym składzie, ściśnięci jak sardynki: starzy mężczyźni, stare kobiety, młode kobiety, dziewczęta i chłopcy. Za Wysokiem liczba pasażerów wzrosła do dwunastu i siedzieliśmy teraz jeden na drugim. Ktoś krzyczał: „Ach! Moja noga!”, inny: „Ach! Moja ręka!”. Nikt już nie wiedział, gdzie są jego nogi. Woźnica tylko raz po raz pokrzykiwał na konie: „Wio! Wio!”. Oprócz pasażerów wiózł ze sobą ładunek ciężki na sto pudów. Była jesień, cały dzień padał deszcz. Konie ledwo szły w gęstym jak kasza błocie. Kiedy w końcu nie mogły już ciągnąć, woźnica zaczął je bić, strzelać z bata i przeklinać biedne zwierzęta. W końcu kazał nam wszystkim z e j ś ć z  
w o z u. – Ale błoto! Spójrzcie tylko! – Teraz groził swoim batem nie tylko koniom, lecz także nam, pasażerom. Zaczęliśmy pojedynczo wyłazić z budy. Zrobił się rwetes, ludzie krzyczeli. Gdy tylko p o c z u l i ś m y znów nasze nogi i ręce, zaczęliśmy jęczeć: „Boże, jak bolą!”. Jednemu zdrętwiały nogi, innego złapał skurcz w ręce, jeszcze inny miał obolałe boki. A woźnica tylko pokrzykiwał: – Szybciej, ruszajcie się, wy szlachcice, książęta! Nie chce się wam wychodzić z budy!?
Gdy już wszyscy wysiedli, konie nadal stały i nie mogły ruszyć z miejsca. Woźnica znów zakrzyknął: – Ludzie! Pomóżcie! Popchajcie trochę wóz. Inaczej utkniemy tutaj na szabas! Jako pierwszy zacząłem pchać wóz, chociaż od mniej więcej doby nie miałem czucia w rękach i nogach. Mimo że byłem zdrowym młodzieńcem, wszystkie kości mnie bolały, co jednak nie było usprawiedliwieniem, by nie pomagać w pchaniu. Dzięki Bogu koniom udało się wydostać z błota. – Szybko do budy! – pospiesznie nakazał woźnica. – Jedziemy! I znów pojawił się nowy problem. Każdy próbował zająć najlepsze miejsce w wozie. Ludzie zaczęli się przepychać i szturchać łokciami. W końcu wywiązała się z tego nie lada bijatyka. Krzyk był taki, że można było ogłuchnąć.
Nie chciało mi się już wcale wsiadać znów do wozu. Gdyby to był dzień, myślałem, wówczas szybciej poszedłbym na piechotę. Ale była noc, nie znałem drogi i miałem ciężki bagaż. Stałem więc i czekałem, aż wszyscy wsiądą i zajmą swoje miejsca, a ja jakoś przycupnę gdzieś na wozie i pojedziemy. Jednak kłótniom nie było końca. Krzyki stawały się coraz głośniejsze, aż w końcu woźnica głosem leśnego rozbójnika rozkazał: – Wsiadajcie! Wszyscy natychmiast do budy! – I łagodniejszym tonem, jakkolwiek z nutą kpiny, dodał: – Szanowni Państwo! Wsiądźcie łaskawie do budy. Jeśli w tej chwili tego nie zrobicie, to zaraz strzelę z bicza i konie ruszą, a wy zostaniecie tu po pas w błocie. I po co tak się kłócicie, moi państwo? Jak się siedzi, tak się siedzi. Apel woźnicy zadziałał. Wszyscy jakoś się usadowili, a ja wspiąłem się na kozła. Nogi zwisały mi w powietrzu, a rękami mocno trzymałem się siedzenia, aby nie spaść. Nie daj Boże, bym spadł, byłaby to pewna śmierć. Przejechałem tak kilka wiorst. Oczywiście nadal nie czułem ani rąk, ani nóg, na dodatek przemokłem do suchej nitki. W budzie przynajmniej nie padałby na mnie deszcz. W końcu dotarliśmy do wioski i zatrzymaliśmy się w karczmie. Zrazu rozpoczęły się jęki, tak głośne, jak wśród ciężko chorych pacjentów szpitala: „Och, moje ręce! Och, moje nogi! Och, moja głowa!”.
W karczmie było wilgotno i ciemno, palił się jedynie mały kaganek. Chłopi i chłopki siedzieli przy długim stole i popijali gorzałkę, zagryzając ciemnym chlebem. Na długich, szerokich ławach leżeli ludzie i smacznie pochrapywali. Tu Żyd, tu Żydówka, tam goj. Nie było gdzie się wcisnąć, gdzie przysiąść. Wszystkie miejsca na wielkim piecu też były zajęte. Tylko karczmarka i jej służąca nie spały. Woźnica wszedł i od razu krzyknął (najwidoczniej nie umiał mówić cicho): – Dobry wieczór, zacna karczmarko! Czy macie cokolwiek do jedzenia dla m n i e i   m o i c h pasażerów? – A co byś chciał? – zapytała niewinnie. – Co to znaczy: Co byśmy chcieli? – zagrzmiał w izbie głos woźnicy. – Co to za pytanie? Najpierw powiedzcie, co macie, a potem zapytamy ludzi, co by chcieli. Mam tu całą zgraję różnych osobistości. Niektórzy to po prostu oberwańcy, ale inni całkiem porządni jegomoście, poczciwi ludzie (i wskazuje ręką na mnie). Co chcielibyście zjeść, młody człowieku? – zwrócił się do mnie. Najwidoczniej te trzy ruble, które mu na próżno zapłaciłem, teraz na coś się zdały. – Herbaty bym się napił – powiedziałem.
Tymczasem pozostali „pasażerowie” wyciągnęli się na podłodze albo na wolnych krawędziach ławki. Dziewczyna rozpaliła w piecu ogień i wstawiła duży dzbanek z wodą na herbatę.

Fragmenty oryginalnego wydania