Tytuł oryginalny: Tante Adele erzaehlt…
Autor: Adele von Mieses
Tłumaczenie z języka niemieckiego: Lidia Jerkiewicz
Wstęp i opracowanie: Maria Antosik-Piela
Redakcja naukowa tomu: Joanna Degler
Redakcja wydawnicza: Małgorzata Grochocka
Recenzent: Eugenia Prokop-Janiec
Książka do nabycia w księgarni PWN »
Ciotka Adela opowiada… to wspomnienia Adeli von Mises (1858–1937), które zostały spisane na prośbę jej bliskich i miały posłużyć młodszemu pokoleniu do poszerzenia wiedzy o historii rodzinnej.
We wspomnieniach autorka w bezpretensjonalnym stylu opisuje swoje dzieciństwo spędzone w Brodach, galicyjskim mieście przy granicy austriacko-rosyjskiej. Kreśli portrety bliskich: członków rodów Kallirów i Landauów, zamożnych i wpływowych kupców, bankierów i polityków. Odtwarza codzienne życie galicyjskiej rodziny żydowskiej w drugiej połowie XIX wieku. Odwołując się do ówczesnej obyczajowości, eksponuje przestrzeń domową oraz związaną z nią kobiecą aktywność, z dbałością o detale opisuje domowe praktyki religijne. W tych pełnych humoru i sentymentu opowieściach znajdziemy również informacje dotyczące edukacji dziewcząt w XIX-wiecznych Brodach, dobroczynności czy form spędzania wolnego czasu. Pod tym względem wspomnienia Adeli von Mises są niewątpliwie cennym źródłem historycznym, którego dodatkową wartość stanowi kobieca perspektywa w ujęciu opisywanych wydarzeń.
Fragment tłumaczenia
Adele von Mieses, Ciotka Adela opowiada,
z języka niemieckiego przetłumaczyła Lidia Jerkiewicz
Najwspanialszą imprezą charytatywną naszego miasta była loteria, nazywana bardzo niesłusznie „losowaniem kartofla”. Kilka tygodni przed Pesach rozpoczynały się w mieście ożywione przygotowania. Przede wszystkim przygotowywano losy, czyli bilete, kartki papieru z tekstem (którego już nie pamiętam), rokiem i numerem. Ponieważ taki los kosztował tylko dwadzieścia krajcarów, trzeba było przygotować i sprzedać ogromne ilości losów, by osiągnąć jakikolwiek zysk z loterii. Nie tylko w Brodach rozprowadzano losy. Karteczki znane były na całym świecie i były chętnie kupowane wszędzie, gdzie tylko mieszkali brodzianie, choćby wywędrowali z miasta już dziesiątki lat temu. Trafiały do Lwowa, Wiednia, Lipska, Hamburga, Londynu i innych miast. Także i do nas, mieszkających już od lat w Wiedniu, docierała spora przesyłka z losami. A w ślad za nimi – paskudne nagrody.
Gdy losy były gotowe, przychodził czas na zorganizowanie wygranych. Początkowo imprezę nazywano „loterią robótek ręcznych”, ale z czasem wiele osób z lenistwa zaczynało fundować inne przedmioty, głównie porcelajerne faferkes, czyli bibeloty z porcelany, kałamarze, popielniczki i figurki, ale bynajmniej nie były to piękne miśnieńskie laleczki, przywożone z lipskich targów, ani też nie wyroby wiedeńskiej manufaktury, lecz szkaradztwa niewiadomego pochodzenia. Także licznie jeszcze sporządzane robótki ręczne wyróżniały się wprost osobliwym bezguściem. Sama mam ich parę na sumieniu, jak na przykład parawan na papierowej kanwie, przedstawiający brzydkie ptaszysko, do którego specjalnie zamawiałam szklane oko ze Lwowa. Przypadkiem ta wspaniała wygrana trafiła do Lwowa, a mój późniejszy szwagier Max, który towarzyszył mi przy zakupie wspomnianego oka, jeszcze przez długie lata nie szczędził mi swoich dowcipnych uwag na ten temat. Innym razem oddałam na loterię czerwone chwosty do firan, nawinięte artystycznie na grube ołówki. One również wyglądały paskudnie. Winę za te zbrodnie ponosiła nasza nauczycielka robótek ręcznych, żona naszego drogiego pana Löwissohna, która niezwykłą zręczność techniczną łączyła z zaiste katastrofalnym brakiem dobrego smaku. Swoim uczennicom przekazała niestety tylko tę ostatnią cechę. W tej sytuacji większość szczęśliwych zwycięzców oddawała swoje wygrane do puli nagród w kolejnym roku, tak że rok w rok świątynię darów zdobiły te same przedmioty. A każdy stary brodzianin na widok jakiegoś wyjątkowo niegustownego przedmiotu mimowolnie woła: „Losowanie kartofla!”.
Po zebraniu tych wspaniałości na pulę nagród przychodził czas na wybór miejsca losowania. Było to duże wydarzenie towarzyskie, które odbywało się na zmianę u kolejnych członków komitetu, w tym oczywiście raz także u nas. Ostatnie losowanie, które mam w pamięci, miało miejsce w domu Dwojrale (Debory) Minz, babki mojego obecnego lekarza domowego. Ponieważ była to dama o wysokich ambicjach towarzyskich, wystrój imprezy był u niej imponujący. Na uginających się pod ciężarem nagród stołach stały dwie urny, z których dwoje odświętnie ubranych dzieci wyciągało papierowe zwitki i podawało stojącej pośrodku pani Minz. Bardzo przejęta, z pałającymi policzkami i przekrzywionymi okularami przejęzyczała się, wyczytując zwycięskie numery: „Numer 2300 gewont numer 12”. Pękaliśmy ze śmiechu, ale ona była tak zaaferowana, że nawet tego nie zauważała.
To wszystko było oczywiście tylko środkiem do celu. Celem zaś był zakup kartofli na Pesach dla ubogich. Stanowiły one dla nich niemal wyłączny posiłek w czasie tego święta, oprócz odrobiny macy. Potrzebujące rodziny zgłaszały się kilka tygodni przed świętami i w zależności od liczby domowników dostawały przydział na jedną ósmą, ćwierć lub pół korca kartofli. Kilka dni przed Pesach zwożono kartofle do przeznaczonych na to magazynów i rozpoczynało się wydawanie ich zgodnie z przydziałem. Ponieważ gospodynie były w tym przedświątecznym czasie bardzo zajęte, my, dzieci, musiałyśmy je wyręczyć (oczywiście tylko dziewczynki, ponieważ chłopcy nie mogli opuszczać szkoły). Siadałyśmy przed wejściem do magazynu, zabarykadowane za ciężkimi stołami, zbierałyśmy informacje o przydziałach i przekazywałyśmy je tragarzom, którzy odmierzali odpowiednie ilości. Nie zawsze wszystko szło gładko, czasem odbiorcy czuli się pokrzywdzeni i podawali w wątpliwość naszą umiejętność czytania, dopytując, czy zamiast „jedna czwarta” nie przeczytałyśmy „jedna ósma”. Jednak przeważnie nie było problemów; ludzie byli wdzięczni i okazywali nam sympatię. Pamiętam tylko jedno nieprzyjemne zdarzenie. W okresie drożyzny upieczono tani chleb według specjalnej receptury i wydawano go po kosztach produkcji. Siedziałam przed sklepem z dwoma przyjaciółkami – Matyldą, moją późniejszą szwagierką, i Sofią, późniejszą Strisower – gdy kilku zuchwałych wyrostków napadło na lokal i próbowało ukraść chleb. Ale stojący za nami krzepcy tragarze szybko zaprowadzili porządek. Tylko najadłyśmy się trochę strachu.