Tytuł oryginalny: Derner un blumen. Der weg fun majn leben
Autor: Estera Rachela Kamińska
Tłumaczenie z języka jidysz: Mirosława Bułat
Wstęp i opracowanie: Mirosława Bułat
Redakcja naukowa tomu: Joanna Lisek
Redakcja wydawnicza: Anna Broczkowska-Nguyen
Recenzent: Janusz Degler

Książka do nabycia w księgarni PWN »

Któż nie chciałby zajrzeć za kulisy teatru? Któż nie byłby ciekaw pikantnych sekretów z życia zespołów i aktorów/aktorek teatralnych: miłości, przyjaźni, zawiści, tragedii, śmierci? We wspomnieniach Estery Racheli Kamińskiej (1870–1925), owianej legendą aktorki nazywanej „matką teatru żydowskiego”, codzienność życia robotnicy fabryki „tabacznej” przeplata się z relacjami o nielegalnym przekradaniu się przez granicę rosyjsko-pruską z pomocą przemytników ludzi. Do tego epizody z życia kobiety: zaręczyny, ślub, kolejne ciąże, choroby i zgony dzieci. A wszystko to wplecione w serię niemal nieprzerwanych występów w spartańskich warunkach trup wędrownych przemierzających Imperium Rosyjskie – królestwo łapówek i urzędniczej samowoli. Czegóż nie musiały przeżyć aktorki sceny jidysz w latach 1883–1905? A jednak nie wycofywały się ze sceny – tak silne było magiczne przyciąganie teatru.

Książkę Boso przez ciernie i kwiaty czyta się jednym tchem. Niektóre rozdziały przypominają fragmenty powieści awanturniczej. Dzięki swym walorom dokumentalnym zainteresują miłośników wciągającej lektury, jak również historyków teatru, kulturoznawców, etnografów, regionalistów, badaczy historii kobiet.

Fragment audiobooka


Estera Rachela Kamińska, Boso przez ciernie i kwiaty.
tłum. Mirosława Bułat

DZIECIŃSTWO

Na mojej dziecięcej drodze przy zbieraniu jagód i grzybów w lasach pod bosymi stopami napotykałam kamienie, piasek, ciernie i kłujące szyszki.
Nie pamiętam ojca jako młodego i zdrowego człowieka, ponieważ byłam najmłodszym dzieckiem. Tato był już stary, siwy i słabowity, i już nic nie robił. Jako luftmencz żył świeżym powietrzem małego miasteczka. Ciągle doświadczaliśmy biedy. Ojciec należał do uczciwych Żydów. Za moich czasów był już przygłuchy, z astmą. Zrobili z niego stróża nowo wybudowanego szulu i leżały u nas wielkie klucze do synagogi bez mezuz nawiedzanej przez umarłych.
Ojciec mało się przykładał do stróżowania. Jego „praca” i święty obowiązek polegały na przebudzeniu o świcie i odmówieniu codziennych psalmów. (Zazwyczaj w najgłębszym śnie słyszałam melodię psalmów brzęczącą mi w uszach). Potem zwykle wychodził do bejt ha-midraszu, aby się pomodlić, a po powrocie do domu zjadał mleczny krupnik i znowu wychodził.
W miasteczku nazywano nas klekojdesznikes i „kahalne pijawki”. Nasza rodzina składała się z rodziców i siedmiorga dzieci: czterech sióstr i trzech braci. Starsze wyruszyły w świat, zanim się urodziłam. Pamiętam, jak po wielu latach mój najstarszy brat przybył do Porozowa. Był chazanem i szochetem w Niemczech. Przybył do Porozowa odwiedzić rodziców. Na cześć gościa moje nożyny, czarne od biegania na bosaka, zostały obmyte. Wtedy brat kupił mi w sklepie u Bejli od Hercka pierwsze buciki. Gmina, aby uhonorować gościa, przysłała wino na szabat, a także na jego cześć odprawiono modły. On przywdział swoją kapę i płaszcz, które miał ze sobą i modlił się tak, jak się modlą w synagodze chóralnej, ponieważ był chazanem w chórze. Żydzi w miasteczku powiedzieli: „Kto wie, czy on jeszcze jest Żydem, ponieważ wygląda zupełnie jak ksiądz”.
Ten brat był dla moich rodziców oparciem na starość.
Ojciec nie dostawał żadnego wynagrodzenia z racji pełnienia funkcji funkcjonariusza gminnego; jedynie wtedy, gdy było wesele czy bris, dostawał zwykle rachasz. Był to przeważnie czterdziestak lub ćwiartczyna. Dlatego kiedy nadchodziły święta Chanuka lub Purim, stawaliśmy się bogaczami. Gospodarze mieli zwyczaj przysyłać chanuke-geld i purim-geld. Gdy nadchodził Purim, razem z tatą siadaliśmy przy stole. Na stole stawiało się drewnianą białą solniczkę z przykrywką – i do niej zwykłam wrzucać pieniążki zawinięte w papier, które gospodarze przysyłali za pośrednictwem swoich dzieci. Z reguły ja je odwijałam i krzyczałam tak jak tato: Badank dem taten!. Często pieniądze przynosił młodzian, a mnie się wyrywało jak zwykle: „Dzięki dla taty”. Ale szybko się orientowałam, że on już dawno nie ma taty, a przy tym ojciec ciągnął mnie za rękaw…
W tych wszystkich papierkach znajdowały się różnego rodzaju monety: raz trzy duże miedziane dychy, raz pięć miedzianych szóstaków, dziesiątka startych na gładko trzygroszówek. Bogatsi zwykle przysyłali już srebrnego złotego lub czterdziestaka. W ten sposób przeważnie uzbierało się sumę od osiemnastu złotych do trzech rubli, a może ciut więcej. Wtedy przez kilka dni dostawałam po kopiejce kieszonkowego. Kupowałam sobie skręconego bajgla i zjadałam go po drodze z targu do domu. Chciałam wtedy, żeby wszyscy na mnie patrzyli i w ogóle nie rozumiałam, że powinnam się była jeszcze z tym bajglem ukrywać, bo przy każdej kłótni z dziećmi wołano na mnie „kahalna pijawka”.

Fragmenty oryginalnego wydania